Zdążyć przed ołowianą wodą
Forum |
---|
Wątek został dodany do listy śledzonych. |
Nadszedłczas najpiękniejszy dla spinningistów kochających rzekę. Tym razem o dzikiej rzece, która niebawem będzie niosła ołowianą wodę.
Zachęcamy do oceniania wszystkich artykułów na stronie corona fishing. Jest to dla nas bardzo istotna sprawa. Wasze oceny przyczyniają się do wyboru tematyki oraz sposobu prezentacji treści.
Ocenić artykuły możemy zaznaczając odpowiednią ilość gwiazdek pod artykułem.
Wielkie dzięki
Ocenić artykuły możemy zaznaczając odpowiednią ilość gwiazdek pod artykułem.
Wielkie dzięki
Artykuł na czasie ty to Remik wiesz kiedy z czym wyskoczyć a wiesz dlaczego w takiej ołowianej wodzie ryby lubią mieć koło siebie duzo drewna ja żartobliwie mówię że przecież w kominku trzeba czymś palić , a zima długa. Późną jesienią nie trzeba się już spieszyć nad wodę , można się spokojnie wyspać i zjawić się 8 , 9 jak już trochę powietrze pociepleje , na takie łowy też nie musimy zabierać ze sobą całego arsenałuza to do plecaka obowiązkowo musi być termos
PS fotki jak zwykle
PS fotki jak zwykle
Fotka Sandacza wspaniała - jak i ryba zresztą!(to chyba Jaco o ile się nie mylę).
P.S. Na jaką głębokość mniej więcej schodzi ten foxinus?
P.S. Na jaką głębokość mniej więcej schodzi ten foxinus?
Adam, staram się aby było coś do poczytania każdego tygodnia. Cieszy to że coś tam Wam się spodoba z naszej coroniarskiej twórczości. Mam nadzieję, ze przyjdzie kiedyś czas gdy na Cf będziemy mieli 500 a może i więcej ciekawych artykułów. Tak czy inaczej już teraz jest co poczytać.
Maniek, Foxinus to pstrągowy woblerek przy długiej lince schodzi max na 1,5 metra. Myślę jednak, ze tu wcale nie chodziło sandaczom o Kwiskiego Foxinusa. To był taki wyjątkowy wobler który łowił klenie, sandacze, bolenie. Wszystko na niego brało. Teraz mam taką żółta Papajkę, która tez łoi wszystko. Ale co ja Ci będę opowiadał sam wiesz jak to jest z tymi naszymi zabawkami.
Maniek, Foxinus to pstrągowy woblerek przy długiej lince schodzi max na 1,5 metra. Myślę jednak, ze tu wcale nie chodziło sandaczom o Kwiskiego Foxinusa. To był taki wyjątkowy wobler który łowił klenie, sandacze, bolenie. Wszystko na niego brało. Teraz mam taką żółta Papajkę, która tez łoi wszystko. Ale co ja Ci będę opowiadał sam wiesz jak to jest z tymi naszymi zabawkami.
jak zwykle miło się czyta.coś tam dla siebie zawsze wyłuskam z tekstu.cholera tylko też dalej nie wiem co robić kiedy już przyjdzie ta "ołowiana woda"
Kuba - jak to co robić. Wtedy to już zostało wiercić dziury w lodzie i kusić okonie na blaszkie
a Dawido mi takie piękne posłał. Już nie mogę się doczekać
a Dawido mi takie piękne posłał. Już nie mogę się doczekać
ołowiana woda to dla mnie, stan między płynem a lodem, kiedy wszystko zamiera i zaczyna zwalniać aż do bulu. Tak naprawdę to łowy przed są fajne nieraz jeszcze słonko plecy wygrzeje, ale gdy nastąpi już końcówka listopada, uch samo zło a i rybki mają już chimery. Tak czy inaczej aż do lodu trzeba zwalniać, zwalniać aż do zatrzymania. Tekścik miło jesienny ale zapowiada niestety nieuchronne, epoka lodowcowa nadchodzi.
Nie lubię łowić ryb, gdy „biorą” zbyt nachalnie. Może dlatego, bo w czasie łowienia cenię samotność, a w dniach dobrego żerowania przeważnie nad wodami aż roi się od wędkarzy. Tu działa instynkt wyniesiony znad małych rzeczek pstrągowych. „Ołowiana woda” to taki właśnie czas, gdy nad rzekami jest prawie pusto, bez względu na wszystkie inne uwarunkowania. Wreszcie spokój. Wielu wędkarzy z różnych powodów chowa kije do szafy. Jedni marzną, drudzy chcieliby mieć branie za braniem, a tu …szaro, buro i ponuro. I do domu daleko, ha, ha.
Kiedyś miałem upatrzoną głowatkę w Bobrze. Jeżdziłem „do niej” cztery póżno - listopadowe dni…Autobusem do Bolesławca, przesiadka i do pewnej małej miejscowości. Setki rzutów w głęboki dół i w wąski wlew przed nim…Tylko w tym jednym, jedynym miejscu. Orałem ten dół wszystkim, czym się dało, i co przystoi podać głowatce. I trzy dni nic. Ostatni autobus miałem akurat wtedy, gdy zapadały już ciemności. Czwartego dnia zmiana pogody od rana wisiała w powietrzu. Najpierw wiatr z północy porobił dziury w szarych chmurach, a póżniej na nowo je zacerował i sypnął śnieg. Pierwsze nieśmiałe płatki były małe, ale następne już coraz większe…Większość z nich powoli topniała na stosunkowo ciepłej ziemi. Gdzieś po 15-ej pomyślałem sobie chyba przez chwilę, że jeszcze ten woblerek, i ten jeden rzut i …spadam. Marzły już mi dłonie i uszy, a śnieg kleił się niemiłosiernie. I gdy już widziałem wobler przy brzegu.., wzięła. Wśród bieli płatków i ołowianej wody mignął równolegle do burty miedziano-złoty kształt torpedy i w jednej sekundzie przestałem czuć zimno i wręcz odwrotnie, było coraz bardziej i bardziej gorąco. Właściwie, zapomniałem o wszystkim, a pojawiającą się od czasu do czasu myśl o autobusie, szybko strzepywałem, jak śnieg z nogawki. Po godzinie holu, wśród wzlotów i upadków, jednak zimno na nowo zaczęło się odzywać. Trzymając wędkę raz jedną ręką, raz drugą, ściągnąłem kurtkę, póżniej sweter. Właśnie on był potrzebny najbardziej. Z uciętych rękawów zrobiłem „bezpalczaste” rękawiczki, a z golfu powstała piękna, dwustronna czapka. Po następnych dwóch godzinach, już w kompletnych ciemnościach, kierując się na cel palcem po żyłce, chwyciłem rybę pod skrzela i wytarmosiłem ze sporym trudem na brzeg. Nie miałem latarki i nie mogłem użyć podbieraka, bo nie widziałbym ani jego, ani ryby. Wyżej, w oddali majaczyła spora polanka śniegu. Potykając się w błotnistej mazi udałem się tam i położyłem na nim zdobycz. Chciałem zrobić zdjęcie. Miałem złudną nadzieję, że ujrzę choć przez krótką chwilę w błysku flesza to, co złowiłem. Jednak wcześniej wyciągnięty z plecaka aparat nie zadziałał, bo wysiadły z powodu zimna baterie. Klnąc pod nosem, zjechałem na tyłku z rybą aż do samej wody. Jej obecność lokalizowałem tylko przy pomocy słuchu. Gdzieś w tą niewidzialną, szemrzącą przestrzeń, wepchałem głowacicę z powrotem. Z pół godziny szukania po omacku wędki i plecaka, a póżniej karkołomny powrót przez mokre, drapiące i bijące twarz, listopadowe zarośla, też „na słuch” w stronę szosy. Całą część tej trasy nie myślałem o tym, jak teraz dostanę się do domu, jak wyglądam; ale o tym, dlaczego wzięła akurat o tej porze, i na ten mały pstrągowy woblerek, który uzbrojony był w malutkie i cienkie ósemki Mustada, i przez co hol stał się tak długi. Przypadkiem zawieruszył się w pudełku i tak naprawdę to on, jak diabeł, najpierw mnie skusił, a dopiero póżniej i w ostatniej chwili, rybę…Jednak, mimo wszystko, gdzieś, na dnie duszy, w ciepłym jej zakamarku czułem szczęście i dumę…Bo jednak wygrałem z NIĄ…
Przytoczyłem tą historyjkę, bo podobne oblicza miały często moje samotne późnojesienne i wczesnozimowe wyprawy. Normalka, że bywało o wiele, wiele gorzej. Niektórzy mówią, że prawdziwy wędkarz łowi cały rok, bez względu na pogodę. Inni, że tylko maniak tak robi. Ja, jak zwykle uważam, że prawda tkwi po środku. Słowo „prawdziwy” straciło prawdziwą, a więc i pierwotną moc. Kiedyś prawdziwy mężczyzna polował, wojował i płodził dzieci. Teraz pracuje i śpi. Śpi i pracuje. „Prawdziwość” także ewoluuje i zawsze jedynym punktem odniesienia dla tez o „nieprawdziwości” jest jakiś poprzedni czas i jakaś mglista epoka. Całe szczęście, że są nadal tacy, u których nie zapada w sen zimowy wola walki i przygody, i pomimo tego, że kocham samotność, to jednak sprawia mi wielką przyjemność, gdy od czasu do czasu spotkam w listopadowo-grudniowy poranek na swojej ścieżce wzdłuż rzeki, podobną do mojej, skurczoną z zimna sylwetkę…Cieszę się, gdy jakiś młody wędkarz rozgrzany emocjami i z wypiekami na policzkach opowie mi o jedynym braniu takiego dnia. Nad kubkiem gorącej kawy, albo w dymie ogniska zamienimy kilka słów. My, być może prawdziwi wędkarze i być może prawdziwi mężczyźni, ha, ha. W taki czas ożywa w mym sercu nadzieja, że jednak nie jesteśmy z gatunku wymierających zwierząt, przetrwamy trudny czas i pewnego dżdżystego, ale jakże radosnego dnia, wykreślą nas z Czerwonej Księgi (o ile, z powodu „parytetów” nie będą w przyszłości decydować o tym, będące w większości wszystkich gremiów kobiety, ha, ha)…
Kiedyś miałem upatrzoną głowatkę w Bobrze. Jeżdziłem „do niej” cztery póżno - listopadowe dni…Autobusem do Bolesławca, przesiadka i do pewnej małej miejscowości. Setki rzutów w głęboki dół i w wąski wlew przed nim…Tylko w tym jednym, jedynym miejscu. Orałem ten dół wszystkim, czym się dało, i co przystoi podać głowatce. I trzy dni nic. Ostatni autobus miałem akurat wtedy, gdy zapadały już ciemności. Czwartego dnia zmiana pogody od rana wisiała w powietrzu. Najpierw wiatr z północy porobił dziury w szarych chmurach, a póżniej na nowo je zacerował i sypnął śnieg. Pierwsze nieśmiałe płatki były małe, ale następne już coraz większe…Większość z nich powoli topniała na stosunkowo ciepłej ziemi. Gdzieś po 15-ej pomyślałem sobie chyba przez chwilę, że jeszcze ten woblerek, i ten jeden rzut i …spadam. Marzły już mi dłonie i uszy, a śnieg kleił się niemiłosiernie. I gdy już widziałem wobler przy brzegu.., wzięła. Wśród bieli płatków i ołowianej wody mignął równolegle do burty miedziano-złoty kształt torpedy i w jednej sekundzie przestałem czuć zimno i wręcz odwrotnie, było coraz bardziej i bardziej gorąco. Właściwie, zapomniałem o wszystkim, a pojawiającą się od czasu do czasu myśl o autobusie, szybko strzepywałem, jak śnieg z nogawki. Po godzinie holu, wśród wzlotów i upadków, jednak zimno na nowo zaczęło się odzywać. Trzymając wędkę raz jedną ręką, raz drugą, ściągnąłem kurtkę, póżniej sweter. Właśnie on był potrzebny najbardziej. Z uciętych rękawów zrobiłem „bezpalczaste” rękawiczki, a z golfu powstała piękna, dwustronna czapka. Po następnych dwóch godzinach, już w kompletnych ciemnościach, kierując się na cel palcem po żyłce, chwyciłem rybę pod skrzela i wytarmosiłem ze sporym trudem na brzeg. Nie miałem latarki i nie mogłem użyć podbieraka, bo nie widziałbym ani jego, ani ryby. Wyżej, w oddali majaczyła spora polanka śniegu. Potykając się w błotnistej mazi udałem się tam i położyłem na nim zdobycz. Chciałem zrobić zdjęcie. Miałem złudną nadzieję, że ujrzę choć przez krótką chwilę w błysku flesza to, co złowiłem. Jednak wcześniej wyciągnięty z plecaka aparat nie zadziałał, bo wysiadły z powodu zimna baterie. Klnąc pod nosem, zjechałem na tyłku z rybą aż do samej wody. Jej obecność lokalizowałem tylko przy pomocy słuchu. Gdzieś w tą niewidzialną, szemrzącą przestrzeń, wepchałem głowacicę z powrotem. Z pół godziny szukania po omacku wędki i plecaka, a póżniej karkołomny powrót przez mokre, drapiące i bijące twarz, listopadowe zarośla, też „na słuch” w stronę szosy. Całą część tej trasy nie myślałem o tym, jak teraz dostanę się do domu, jak wyglądam; ale o tym, dlaczego wzięła akurat o tej porze, i na ten mały pstrągowy woblerek, który uzbrojony był w malutkie i cienkie ósemki Mustada, i przez co hol stał się tak długi. Przypadkiem zawieruszył się w pudełku i tak naprawdę to on, jak diabeł, najpierw mnie skusił, a dopiero póżniej i w ostatniej chwili, rybę…Jednak, mimo wszystko, gdzieś, na dnie duszy, w ciepłym jej zakamarku czułem szczęście i dumę…Bo jednak wygrałem z NIĄ…
Przytoczyłem tą historyjkę, bo podobne oblicza miały często moje samotne późnojesienne i wczesnozimowe wyprawy. Normalka, że bywało o wiele, wiele gorzej. Niektórzy mówią, że prawdziwy wędkarz łowi cały rok, bez względu na pogodę. Inni, że tylko maniak tak robi. Ja, jak zwykle uważam, że prawda tkwi po środku. Słowo „prawdziwy” straciło prawdziwą, a więc i pierwotną moc. Kiedyś prawdziwy mężczyzna polował, wojował i płodził dzieci. Teraz pracuje i śpi. Śpi i pracuje. „Prawdziwość” także ewoluuje i zawsze jedynym punktem odniesienia dla tez o „nieprawdziwości” jest jakiś poprzedni czas i jakaś mglista epoka. Całe szczęście, że są nadal tacy, u których nie zapada w sen zimowy wola walki i przygody, i pomimo tego, że kocham samotność, to jednak sprawia mi wielką przyjemność, gdy od czasu do czasu spotkam w listopadowo-grudniowy poranek na swojej ścieżce wzdłuż rzeki, podobną do mojej, skurczoną z zimna sylwetkę…Cieszę się, gdy jakiś młody wędkarz rozgrzany emocjami i z wypiekami na policzkach opowie mi o jedynym braniu takiego dnia. Nad kubkiem gorącej kawy, albo w dymie ogniska zamienimy kilka słów. My, być może prawdziwi wędkarze i być może prawdziwi mężczyźni, ha, ha. W taki czas ożywa w mym sercu nadzieja, że jednak nie jesteśmy z gatunku wymierających zwierząt, przetrwamy trudny czas i pewnego dżdżystego, ale jakże radosnego dnia, wykreślą nas z Czerwonej Księgi (o ile, z powodu „parytetów” nie będą w przyszłości decydować o tym, będące w większości wszystkich gremiów kobiety, ha, ha)…
co prawda pstruniow nie wolno juz lowic ale ...teraz zaczyna sie Prawdziwy Czas ... on , sezon , sie wlasciwie nigdy nie konczy ...pisze to nie lowiac z lodu . Im zimniej tym mniej ludzi ...a ryb coraz wiecej wchodzi z jeziora [ Lake Michigen ] w rzeki i w porty .